środa, 23 grudnia 2015

reality is a prison


19 października 2012 roku


Ciemność ogarnia całe miasto. Na horyzoncie nie widać świateł. Jestem tylko ja na parapecie okna z paczką fajek. Palę papierosa za papierosem. Nie mogę przestać. Nie chcę. Z lubością zaciągam się toksyczną mieszanką dymu, która dociera do moich płuc i przedostaje się do krwiobiegu.
To zagłusza niemą pustkę w sercu i namacalny ból, który nawiedza moje ciało. Nie chcę o tym myśleć. Jedyne czego pragnę to zapomnienia, chwili wytchnienia od życia i cierpienia. Chcę puścić w niepamięć całą nienawiść, pragnę zapomnieć, że najbliżsi mi ludzie chcą bym przestał istnieć. Ja również chcę przestać istnieć, nie cierpieć, być w kokonie chroniącym mnie od zła.
Zamykam oczy, by wziąć głębszy oddech. Już nie wierzę. To oczyszcza i skazuje. Wybrałem tę drogę, by przestać się łudzić, że kiedykolwiek coś się zmieni. Poddałem się. Czy to źle? Po prostu nie chcę żyć w chorym, urojonym świecie, opatrzonym naklejką "będzie dobrze".
Nie będzie dobrze. Ta prosta zależność jest aż namacalna. Wisi w powietrzu jak strach na wróble, prosi, bym się z nim oswoił. Przywołuje, uśmiecha się fałszywie. Zupełnie jak ja. To moja karykatura, proste odbicie wszystkich lat.
Odpalam następnego papierosa i zaciągam się kolejną dawką dymu. Może to mnie unicestwi, będzie kolejnym krokiem ku całkowitej zagładzie, która zmieni mój pokalany żywot.
Boję się, że wkrótce stracę rozum. Z każdym dniem coraz bardziej. Jestem żywą konstrukcją zbudowaną z lęku, co chyłkiem umyka przez życie. Stopiłem się z własnym cieniem, przemierzając ulicę.
Noc jest moim schronieniem, ostoją. Przyjaciółką, która jest mi najbliższa. Chowam się przed ludźmi, uciekam od ich wścibskich oczu. Nie mogę znieść, gdy śledzą każdy mój ruch jak judasze, czekając jedynie na moje potknięcie. Potrzebuję prywatności, przestrzeni do własnego, normalnego życia.
Chcę być sobą, ale jednocześnie marzę, że nie jestem tym, kim się stałem. Gardzę sobą i wiem, że jest już dla mnie za późno. Nienawidzę samego siebie. Wrzeszczę w myślach i przeklinam swoje istnienie. Nie potrafię znieść myśli, że to będzie miało ciąg dalszy.
Powoli oswajam się ze świadomością, że jestem sam. Sam w pustym domu, sam wśród tłumu ludzi. Bezwładnie patrzę w pustkę naprzeciw siebie. Nie mogę pojąć, dlaczego moje życie potoczyło się w tę stronę.
Marzyłem, że będę kimś. Chciałem być jak kolorowy ptak, lecz przytłaczająca szarość ściągnęła mnie w dół. Los zakpił ze mnie. Okrutny żart, fortuna, co zawsze musi mieć rację, sprawiła, że stoczyłem się na samo dno. Obok mnie leży jedynie stara, wysłużona łopata. Odsuwam się jak najdalej. Nie mam siły kopać głębiej.
Świt powoli wyłania się z mroku, sięgam po kolejnego papierosa. Patrzę na horyzont i przeczesuję wolną dłonią blond włosy. Czuję, że od kilku dni nie były myte, ale zdaję sobie sprawę, że szybko tego nie skoryguję. Straciłem ochotę do życia. Pozostały mi już tylko papierosy i alkohol, moi najlepsi przyjaciele, jedyni, którzy nie opuścili mnie w potrzebie.
W mojej głowie bębnią słowa. Miarowo i coraz głośniej. Są to wyrazy, które bolą, wżerają się w serce jak kwas, dewastując je. Słyszę w głowie głos mojego brata i truciznę, którą rozsiewa w moim kierunku.
Zaciskam dłonie w pięści. Ostre, poobgryzane paznokcie wbijają się w skórę, przebijając ją do krwi. Lubię ten ból. Pozwala mi nieco otrzeźwieć, wytrzymać z narastającą falą bólu, która pojawia się za każdym razem, gdy emisja się powiela.
Czuję się wykastrowany z marzeń. Moje wyśnione życie przemieniło się w podniebną farsę. Wszystko obróciło się przeciwko mnie. Wszystko jest moją winą. To ja do tego dopuściłem. Czuję się winien zła, które uczyniłem.
Czas ujawnia lęk po lęku, narzuca się swoim mrokiem, który zagnieżdża się w sercu. Pożera je i pozostawia pustkę. Próbuję przetrwać, poluzować węzeł strachu.
Teraz wstaje brzask. Rodzi się nowy dzień. Uderzam potylicą o ścianę za mną. Ból rozchodzi się po czaszce, promieniując na boki. Nie pomaga. Uderzam kolejny razy i kolejny, aż robi mi się ciemno przed oczami. Nic nie pomaga.
Trzęsą mi się ręce. Nie potrafię utrzymać papierosa między palcami. W moim wnętrzu dzieją się niedobre rzeczy. Ten proces rozprzestrzenia się jak rak z szybkością światła. Przytulam się do chropowatej powierzchni ściany, gryząc policzki od środka. Czuję krew, ale nie jest ona moja. To krew ludzi, których skrzywdziłem, i tych, którzy skrzywdzili mnie. Jednocząca się kurwica i zaprzeczenie miłości.
Coraz gorzej znoszę kolejne dni. Zagłuszam myśli wódką. Każdy palący łyk dociera do mojego krwiobiegu i płynie rurami żył. Sprawia, że świat wydaje się nieco znośniejszy, łatwiejszy. Wszystko ma jaśniejsze barwy. Sam śmieję się do siebie. Gorzko i ze znużeniem.
Nic już nie będzie takie jak kiedyś. Świat zmienił swą perspektywę. Do porzygania powtarzam zaginione słowa, wszystko, co zabija mnie od środka, błagając o śmierć.
Ale wciąż jestem. Za każdym razem ze zdziwieniem dostrzegam, że wciąż żyję. To nie tak miało być, szepcę ledwie słyszalnie. Przepraszam, że jestem skurwysynem. Przepraszam, że nie potrafię być lepszy.