poniedziałek, 2 maja 2016

can you see the suicidal in my eyes?



24 grudnia 2012 roku

Budzę się z bólem głowy. Straciłem rachubę, który to raz. Kac już dawno został wpisany w prozę mojego życia. Poranek zawsze wygląda jak lustrzane odbicie poprzedniego. Potworny ból i żal, że jestem pełen świadomości.
Wydaję z siebie niezidentyfikowane dźwięki, przewracając się na drugi bok. Nawet nie myślę o tym, żeby wstać. Chcę zagrzebać się w pościeli i nigdzie nie wychodzić.
Bo wiem, że świat jest przeciwko mnie. Wiem, co znajdę w telewizji, Internecie, gazecie. Rzygam tymi oszczerstwami. Rzygam każdym słowem wypowiedzianym przez ludzi, fałszywym jak mój uśmiech.
Wstaję. Doprawdy nie wiem, co mnie do tego zmusza. Nie wiem, skąd każdego dnia biorę w sobie ten pierwiastek walki.
Zimna posadzka niemile łaskocze moją skórę, lecz ignoruję to i podchodzę do okna. Na zewnątrz wszystko okalają płatki śniegu. Wywołują one we mnie wspomnienia świąt. Krzątająca się w kuchni mama, grający na gitarze brat i strach. Lęk, który nasilał się z każdym ruchem, panika, która ogarniała moje ciało. Żeby tylko nie natknąć się na NIEGO. Żeby tylko mnie nie dotknął. Nie dzisiaj. Nie teraz.
Czuję ten ból głęboko w sobie. Jestem nim.
Tracę wewnętrzną równowagę. Znów trzęsą mi się dłonie i nie mogę opanować swojego ciała. Chciałbym odzyskać własne ja, lecz czuję, że jest już na to za późno. Noszę w sobie pustkę wielką jak czarna dziura. Nie wierzę, że cokolwiek mogłoby ją zapełnić.
Nie kontroluję własnych myśli. Pozwalam im dryfować w niebezpiecznym kierunku, celebrując każdą chwilę, gdy sadystycznie ocierają się o granicę bólu.
Dręczą mnie. Wykańczają od środka, wgnieżdżając się w serce jak trucizna.
Kiedy tak bardzo boli, czuję, że żyję. Czymże jest to życie? Zlepkiem niewypowiedzianych słów, które układają się w kierunku nienawiści. Nienawiści do mnie samego. Bo nie zasłużyłem na nic innego.
Zawsze byłem popychadłem, rzeczą, którą można przestawić w dowolnym kierunku. Spieprzyłem wszystko, na czym mi zależało, ale Bóg mi świadkiem, że chciałem ich jedynie chronić. Nie udało mi się.
Takich rzeczy nie wybacza się sobie. To ciągłe wyrzuty sumienia, które targają mną jak szmatą na wietrze; ciągłe myśli a co by było gdyby? i strach, że nigdy mi nie wybaczą.
Zastanawiam się, czy każdy kolejny dzień ma jeszcze jakiś sens. Nie mam ambicji, żeby żyć. Jestem sobą, słabym człeczyną. Nie potrafię być nikim więcej. Udawanie nigdy nie było dobrym rozwiązaniem. Teraz to wiem, lecz teraz jest za późno.
Spoglądam na telefon. Milczy. Już dawno przestałem go używać. Przestałem udawać, że są ludzie, dla których jestem ważny. Przestałem się łudzić, że jeszcze ktoś zadzwoni i zapyta, co u mnie słychać, czy może mi pomóc.
Jest za późno na ratunek.
Jest za późno na cokolwiek.
Mam dość tego wszystkiego. Każdej jebanej myśli, każdej palącej emocji i każdej zabijającej mnie spekulacji.
Otwieram barek i chwytam kryształową butelkę wypełnioną bursztynową substancją. Pociągam z niej zdrowy łyk. A potem jeszcze jeden. I jeszcze jeden.
 Aż nabieram odwagi.
Nie myślę. Jestem jak w amoku. Nie wiem, co robię, gdy zakładam buty i biorę do ręki skórzaną kurtkę. Jestem idiotą, który realizuje swój głupi plan, nie bacząc na konsekwencje.
Po raz pierwszy nie chowam głowy w piasek. W krwi buzuje alkohol, który cały czas dostarczam do organizmu, przejmuje kontrolę, kieruje mną, a ja w tym zniewoleniu czuję się wolny, jakbym naprawdę miał wolną wolę i mógł robić, co chcę.
Wszystko wydaje się takie proste, gdy połowa butelki jest pusta, a ja dalej sączę leniwie jej zawartość. Śmieję się sam do siebie jak wariat, jak obłąkany, a każdy kolejny metr pokonuję jak na skrzydłach. Nie wiedziałem, że jeszcze potrafię się śmiać, lecz teraz przekraczam wszelkie granice, których nie powinienem przekroczyć.
Coś mnie pcha przed siebie i choć mam wrażenie, że nie wiem, dokąd iść, moje ciało wie, w którą stronę powinno się udać. Przyśpieszam. Nie chcę czekać.
Jestem niecierpliwy. Zachłanny. Głodny.
Zapalam papierosa. Żarzy się wesoło, a ja obserwuję go zza półprzymkniętych powiek. Żółty filtry dotyka moich ust, a ja zaciągam się nikotyną, jakby to właśnie ona dodawała mi sił i wiary, że to ma sens, że to może się udać.
Z każdym metrem jestem bliżej, aż staję przed jego domem. Domem człowieka, który wyparł się własnego brata bliźniaka. Pora na odwiedziny braciszku, mówię do siebie pewnym głosem i naciskam dzwonek do drzwi.