24 grudnia 2012 roku
Budzę się z
bólem głowy. Straciłem rachubę, który to raz. Kac już dawno został wpisany w
prozę mojego życia. Poranek zawsze wygląda jak lustrzane odbicie poprzedniego.
Potworny ból i żal, że jestem pełen świadomości.
Wydaję z
siebie niezidentyfikowane dźwięki, przewracając się na drugi bok. Nawet nie
myślę o tym, żeby wstać. Chcę zagrzebać się w pościeli i nigdzie nie wychodzić.
Bo wiem, że
świat jest przeciwko mnie. Wiem, co znajdę w telewizji, Internecie, gazecie.
Rzygam tymi oszczerstwami. Rzygam każdym słowem wypowiedzianym przez ludzi,
fałszywym jak mój uśmiech.
Wstaję. Doprawdy
nie wiem, co mnie do tego zmusza. Nie wiem, skąd każdego dnia biorę w sobie ten
pierwiastek walki.
Zimna posadzka
niemile łaskocze moją skórę, lecz ignoruję to i podchodzę do okna. Na zewnątrz
wszystko okalają płatki śniegu. Wywołują one we mnie wspomnienia świąt.
Krzątająca się w kuchni mama, grający na gitarze brat i strach. Lęk, który
nasilał się z każdym ruchem, panika, która ogarniała moje ciało. Żeby tylko nie natknąć się na NIEGO. Żeby
tylko mnie nie dotknął. Nie dzisiaj. Nie teraz.
Czuję ten ból
głęboko w sobie. Jestem nim.
Tracę
wewnętrzną równowagę. Znów trzęsą mi się dłonie i nie mogę opanować swojego
ciała. Chciałbym odzyskać własne ja, lecz czuję, że jest już na to za późno.
Noszę w sobie pustkę wielką jak czarna dziura. Nie wierzę, że cokolwiek mogłoby
ją zapełnić.
Nie kontroluję
własnych myśli. Pozwalam im dryfować w niebezpiecznym kierunku, celebrując
każdą chwilę, gdy sadystycznie ocierają się o granicę bólu.
Dręczą mnie.
Wykańczają od środka, wgnieżdżając się w serce jak trucizna.
Kiedy tak
bardzo boli, czuję, że żyję. Czymże jest to życie? Zlepkiem niewypowiedzianych
słów, które układają się w kierunku nienawiści. Nienawiści do mnie samego. Bo
nie zasłużyłem na nic innego.
Zawsze byłem
popychadłem, rzeczą, którą można przestawić w dowolnym kierunku. Spieprzyłem
wszystko, na czym mi zależało, ale Bóg mi świadkiem, że chciałem ich jedynie
chronić. Nie udało mi się.
Takich rzeczy
nie wybacza się sobie. To ciągłe wyrzuty sumienia, które targają mną jak szmatą
na wietrze; ciągłe myśli a co by było
gdyby? i strach, że nigdy mi nie wybaczą.
Zastanawiam
się, czy każdy kolejny dzień ma jeszcze jakiś sens. Nie mam ambicji, żeby żyć. Jestem
sobą, słabym człeczyną. Nie potrafię być nikim więcej. Udawanie nigdy nie było
dobrym rozwiązaniem. Teraz to wiem, lecz teraz jest za późno.
Spoglądam na telefon.
Milczy. Już dawno przestałem go używać. Przestałem udawać, że są ludzie, dla
których jestem ważny. Przestałem się łudzić, że jeszcze ktoś zadzwoni i zapyta,
co u mnie słychać, czy może mi pomóc.
Jest za późno
na ratunek.
Jest za późno
na cokolwiek.
Mam dość tego
wszystkiego. Każdej jebanej myśli, każdej palącej emocji i każdej zabijającej
mnie spekulacji.
Otwieram barek
i chwytam kryształową butelkę wypełnioną bursztynową substancją. Pociągam z
niej zdrowy łyk. A potem jeszcze jeden. I jeszcze jeden.
Aż nabieram odwagi.
Nie myślę.
Jestem jak w amoku. Nie wiem, co robię, gdy zakładam buty i biorę do ręki
skórzaną kurtkę. Jestem idiotą, który realizuje swój głupi plan, nie bacząc na
konsekwencje.
Po raz
pierwszy nie chowam głowy w piasek. W krwi buzuje alkohol, który cały czas
dostarczam do organizmu, przejmuje kontrolę, kieruje mną, a ja w tym
zniewoleniu czuję się wolny, jakbym naprawdę miał wolną wolę i mógł robić, co
chcę.
Wszystko
wydaje się takie proste, gdy połowa butelki jest pusta, a ja dalej sączę
leniwie jej zawartość. Śmieję się sam do siebie jak wariat, jak obłąkany, a
każdy kolejny metr pokonuję jak na skrzydłach. Nie wiedziałem, że jeszcze
potrafię się śmiać, lecz teraz przekraczam wszelkie granice, których nie
powinienem przekroczyć.
Coś mnie pcha
przed siebie i choć mam wrażenie, że nie wiem, dokąd iść, moje ciało wie, w
którą stronę powinno się udać. Przyśpieszam. Nie chcę czekać.
Jestem
niecierpliwy. Zachłanny. Głodny.
Zapalam
papierosa. Żarzy się wesoło, a ja obserwuję go zza półprzymkniętych powiek. Żółty
filtry dotyka moich ust, a ja zaciągam się nikotyną, jakby to właśnie ona
dodawała mi sił i wiary, że to ma sens, że to może się udać.
Z każdym
metrem jestem bliżej, aż staję przed jego domem. Domem człowieka, który wyparł
się własnego brata bliźniaka. Pora na
odwiedziny braciszku, mówię do siebie pewnym głosem i naciskam dzwonek do
drzwi.