Dla Frigid
za 144 dni nieprzerwanej rozmowy, która stała się stałą częścią mojego dnia,
za wspólne narzekanie na ludzi, którzy doprowadzają nas do szału,
za motywację do życia, pisania, a czasem nawet uśmiechania się,
za pracę nad moimi błędami (nikt nie robi tego lepiej niż Ty!),
za wszystkie uśmiechy, które wywołałaś na mojej twarzy,
za to, że nie pozwalasz mi się poddać.
Dziękuję <3
30 października 2012 roku
Jestem z całą
obelżywością czasu. Co dzień stoję na krawędzi, wciąż w tym samym miejscu.
Staram się dotrzeć do końca, w głąb siebie. Grzebię w toni bezmyślnych emocji,
nieprzyzwoitych, niewygodnych obrazów, które nadgryzły moją duszę jak kawał
padliny.
Łatwo
przychodzi prosty osąd – jestem złym człowiekiem. Każda część mnie stanowi
obraz rozpaczy, swoistej zgnilizny. Myślę: gorzej być nie może. Lecz nic nie
mówię, nie narzekam.
Milczę.
Milczenie jest
złotem, mówili starożytni. Lecz to mnie zabija. Rozrywa na strzępy, milion
niepasujących do siebie kawałków. Krwawię, niemo poruszając ustami, nie
potrafię wypowiedzieć słowa, które mogłoby mi pomóc utrzymać się ponad
powierzchnią.
Jestem nikim.
To uczynili
ludzie. Jak w mgnieniu ślepego oka. Być może nie wierząc, że było coś, co
mogłoby zmienić świat. Teraz to na nic. Moje oczy nie potrafią patrzyć. Powoli
przyzwyczajam się do stanu permanentnej ciemnoty. Już nie zobaczę krzywdy. Już
nie zobaczę cierpienia. Będę jak ślepiec błądził po omacku.
Z bólem wdycham
tlen i napełniam płuca mieszaniną pierwiastków. Drżę z zimna skulony na
tarasie. Jeansy zesztywniały od zimna, opinając boleśnie moją skórę. Gdybym
mógł wybrać, umarłbym tu i teraz, lecz wiem, że muszę pokutować nim to się
stanie.
Oddech zamienia
się w parę, która unosi się w górę, znikając. Powoli zamykam oczy, zapadam się
w sobie. Czuję echo dotyku na moim ciele, co wypala na niej ślady. Krzyk
zamiera w gardle, choć usta są rozchylone, gotowe by wrzeszczeć, ile tchu w
płucach.
Obrazy
wychodzą na powierzchnię świadomości, przepełniając mnie fizycznym bólem. Drżę
w schronie, który zbudowałem przez lata, kolejny raz nie czując się
bezpiecznie. Próbuję trzymać myśli na uwięzi, zmuszając je do posłuszeństwa,
lecz słabnę z każdą chwilą.
Coś przygniata
mnie do ziemi, spycha na samo dno istnienia. Nie potrafię się poruszyć. Sparaliżowany
strachem, tracę oddech. To znów się dzieje. Tym razem nie naprawdę, lecz
transmisję w mojej głowie odczuwa całe ciało.
Czuję ręce
sunące w górę wbrew mojej woli, w każdy zakamarek mojego ciała. Samoistnie
spinam całe ciało, chcąc nie czuć, zapomnieć, że to miało kiedykolwiek miejsce.
Dotyk jest coraz śmielszy, mniej subtelny. Dochodzi tam, gdzie nie powinien.
Krzyczę: nie!, mimo to dłoń wyznacza
kolejny szlak, nie bacząc na moje wrzaski. Zimno oblewa moje ciało, gdy dociera
w okolice krocza. Nie chcę tego, lecz nie potrafię się bronić. Upadam, oddając
się w jego ręce. Dalsza walka nie ma sensu. Mój umysł jest zbyt słaby, by się
przeciwstawić.
Jestem
przesiąknięty brudem. Jest on w każdej komórce mojego ciała. Zaśmieca mnie
i zanieczyszcza, dewastując ciało. Szepcze, podpowiada mi: jesteś nikim. Zaciskam powieki, udaję,
że nie słyszę, lecz cichy szept odbija się w mojej głowie jak rakieta
odrzutowa.
Wyrzuty
sumienie spychają mnie na samą krawędź ku przepaści bez dna. To moja wina.
Prowokowałem. To moja wina. Istnieję. To sekretna strona mnie, której nikt nie
może zobaczyć.
Pamiętam każdą
łzę, każdy dotyk kaleczący bardziej niż słowa. To jak niegojąca się rana
posypywana solą. Wspomnienia wciąż powracają, nie dając mi zapomnieć o
koszmarze, jaki przeżyłem.
Zaciskam
dłonie w pięści. Nie powstrzymuje
wściekłej bezsilności, która mnie opanowuje. Oddaje się jej. Wyrzucam sobie
każdy brak reakcji i bezradność, która towarzyszyła mi codziennie przez te
wszystkie lata.
Coś ściska
mnie w gardle i dławią mnie emocje skumulowane przez niezliczone miesiące. Po
raz kolejny nie jestem gotowy, by się z nimi zmierzyć. Nigdy nie będę na to
gotów. To tkwi we mnie jak drzazga, co wbija się niepostrzeżenie coraz głębiej.
Wyciągam z
paczki ostatniego papierosa. Chwilę trwa zanim udaje mi się go odpalić i
zaciągnąć się tytoniowym dymem. Smolista mieszanka gości w moich płucach, przez
tę krótką chwilę przytulając mnie od wewnątrz, zanim zrobię wydech.
Przez zamknięte
powieki wydostają się łzy. Ocieram je szybko, nim zdążą rozpocząć swą
standardową wędrówkę przez moją twarz. Trzęsę się cały i nie potrafię zapanować
nad własnym organizmem. Nienawidzę tego stanu, gdy moje ciało wydaje mi się
obce. Jakby ktoś inny przejął nad nim kontrolę, posiadł je w całości. To już
nie jestem ja.
Nigdy nie mogłem
być w pełni sobą. Oni mnie niszczyli stopniowo, krok po kroku. Aż do bólu. Aż
do końca. Jestem wrakiem. Upadłem na kolana, przygnieciony ciężarem kłamstw,
czynów, które robiłem, choć nie chciałem. Musiałem być posłuszny, chronić to,
co mi zostało – rodzinę, lecz nawet w najgorszych snach nie wyobrażałem sobie,
jakie będzie to miało skutki.
Chciałbym móc spojrzeć
sobie w oczy, nie słysząc jej roztrzęsionego głosu, który obwinia mnie o
wszystko. Chciałbym móc spojrzeć jej w oczy i powiedzieć: to nie moja wina, lecz nie potrafię. Teraz, gdy jej nie ma, wiem,
że nigdy sobie nie wybaczę. To wszystko
przeze mnie.