niedziela, 31 lipca 2016

i can't drown my demons, they know how to swim



24 grudnia 2012 roku



Uderza we mnie fala gorąca, coś opanowuje moją powłokę cielesną, sprawia, że od tego momentu ona już nie jest moja. Stoję niemalże nieruchomo, jedynie klatka piersiowa unosi się nieznacznie przy każdym płytkim wdechu.
Co ja tu robię? Nie wiem. Jestem idiotą, totalnym kretynem. Nie jestem już sobą. Nie chcę być tym gównem, którym się stałem. Nie chcę dalej tonąć w tym bagnie.
Podświadomość krzyczy, bym uciekał, lecz wiem, że zabrnąłem do momentu, w którym nie mogę się już wycofać. Z sekundy na sekundę bicie mojego serca przyśpiesza, jakby wiedziało, co je za chwilę spotka.
Drga we mnie coś. Jakaś struna dawno nieużywana. Drzwi się otwierają i widzę jego twarz. Robi mi się słabo. Coś w środku wybucha na ten widok, rzuca mnie wewnętrznie na kolana. Trzęsę się cały, walcząc ze łzami, które chcą się wydostać na świat. Usta rozchylone zamykają się i otwierają, jakby słowa nie mogły przedostać się przez struny głosowe.
Widzę go pierwszy raz od tak dawna. Czuję, że nie spodziewał się tej wizyty, lecz i ja jej nie planowałem. Obserwuję, jak się zmienił i nagły ból chwyta mnie za serce, bo nie mogłem patrzyć na te zmiany. Gęsta broda pokrywająca jego żuchwę sprawia, że wydaje się doroślejszego, ale ja wiem, że pod spodem to ten sam człowiek. Mój brat bliźniak. Moja druga połówka.
Przesuwam wzrokiem po jego twarzy, ogarnia mnie tęsknota. Za jego głosem, wspólnym muzykowaniem, kilkugodzinnymi rozmowami, śmiechem; tęsknota za każdą chwilą, którą z nim spędziłem; za każdą chwilą, która ratowała mnie od popełnienia samobójstwa. Kiedy to wszystko zniknęło jak bańka mydlana, jak sen?
Bracie… Byliśmy jednością. Dlaczego nie mogło tak pozostać?
Stoimy, patrząc na siebie. Każdą emocję odczuwam całym sobą i wiem, że on też to czuje. W następnej chwili zaciska pięści i gniew zastępuje szok. Podchodzi do mnie szybkim krokiem i chwyta za koszulę. Potrząsa mną gwałtownie, z głęboko skrywaną wściekłością.
- Czego ty jeszcze, kurwa, chcesz?
Rozpierdala mnie emocjonalnie każdy jego gest, słowo i każda moja myśl, która jest leniwą reakcją na jego widok. Czuję jego złość i czuję, że mną gardzi. To boli. Zaciskam powieki, lecz ból nie znika. To on mi to robi. Sprawia, że nie potrafię żyć.
- Dlaczego tak bardzo mnie nienawidzisz? – Pytanie zawisa gdzieś w powietrzu, wytwarzając między nami namacalne napięcie. I ja, i on zamieramy na ułamek sekundy, by chwilę później nasze spojrzenia mogły się zderzyć w bezwzględnym starciu.
Otwiera usta, a ja już wiem. Wiem, że czasami lepiej nie pytać. Czasami lepiej nie wiedzieć.
- Spieprzyłeś wszystko, Bill. Zniszczyłeś naszą rodzinę. Po chuj ci to było? Czujesz się teraz lepiej? – syczy mi prostu w twarz.
- To wszystko nie tak.. – jęknąłem.
- A jak? – warczy. – Pieprzyłeś się z nim! Uwiodłeś go! Ty sukinsynu! Jesteś dla mnie nikim! Mało ci było sławy, tak?! Trzeba ci jeszcze seks taśmy z naszym ojczymem i stadem innych gości! Nie czujesz się brudny? Każdy z nich cię dotykał! Każdy z nich cię miał!
Pod wpływem jego słów czuję na sobie nieistniejące męskie dłonie, traktujące mnie jak dmuchaną lalę, naczynie na spermę, z pełną brutalnością i nienawiścią do mojego ciała. Zaciskam szczękę, by nie krzyczeć, odgonić wspomnienia, lecz on ciągnie dalej, nieubłaganie pokazując mi to, co mimowolnie sam zaczynam o sobie myśleć.
- Podobało ci się, że ona umarła? To twoja wina. To wszystko twoja wina. To ją zniszczyło. Zabiłeś naszą matkę! Nie wybaczę ci tego, rozumiesz? – Jego głos łamał się. Widzę łzy w oczach, odbijające się lśnienie nocnych świateł i swoją twarz. Twarz trupa. Bo tymże jestem – nieżywym za życia.
– Nienawidzę cię w każdej sekundzie mojego życia, bo rozjebałeś wszystko, co miałem! Zniszczyłeś naszą rodzinę, zabiłeś matkę, zhańbiłeś nasze dobre imię… Nie jesteś już moim bratem. Nigdy nim tak naprawdę nie byłeś.
Zaciskam powieki, nie panując nad sobą. Łzy przysłaniają jego twarz wykrzywioną bólem i trzęsę się cały, i szepczę przepraszam, przepraszam, choć wiem, że to niczego nie zmienia, niczego to nie naprawi.
Stoimy naprzeciw siebie. Ja złamany na pół, on z zaciśniętymi pięściami. Tak bliscy sobie, a jednocześnie tak dalecy. Widzę jak z trudem przełyka ślinę, jego grdyka skacze do góry i wraca z powrotem na miejsce. Powolnym ruchem kładzie mi dłonie na twarzy z delikatnością, jakiej nigdy bym się nie spodziewał. Łzy torują sobie przejście po jego skórze, chowając się w gęstej, czarnej brodzie. Nie zwraca na to uwagi. Teraz w jego oczach jestem ja. Jesteśmy braćmi z krwi i kości. Jesteśmy tacy sami.
- Dlaczego to się musiało wydarzyć, Bill? Dlaczego?
Przesuwa delikatnie kciukami po mojej twarzy, a ja nie mogę oddychać. Jest tak blisko. Mój brat. Moja druga połówka. Chłonę jego bliskość i jego ból, który miesza się ze mną, a on nachyla się i całuje delikatnie moje wargi, szepcząc:  dlaczego, Bill? Dlaczego?
 

poniedziałek, 2 maja 2016

can you see the suicidal in my eyes?



24 grudnia 2012 roku

Budzę się z bólem głowy. Straciłem rachubę, który to raz. Kac już dawno został wpisany w prozę mojego życia. Poranek zawsze wygląda jak lustrzane odbicie poprzedniego. Potworny ból i żal, że jestem pełen świadomości.
Wydaję z siebie niezidentyfikowane dźwięki, przewracając się na drugi bok. Nawet nie myślę o tym, żeby wstać. Chcę zagrzebać się w pościeli i nigdzie nie wychodzić.
Bo wiem, że świat jest przeciwko mnie. Wiem, co znajdę w telewizji, Internecie, gazecie. Rzygam tymi oszczerstwami. Rzygam każdym słowem wypowiedzianym przez ludzi, fałszywym jak mój uśmiech.
Wstaję. Doprawdy nie wiem, co mnie do tego zmusza. Nie wiem, skąd każdego dnia biorę w sobie ten pierwiastek walki.
Zimna posadzka niemile łaskocze moją skórę, lecz ignoruję to i podchodzę do okna. Na zewnątrz wszystko okalają płatki śniegu. Wywołują one we mnie wspomnienia świąt. Krzątająca się w kuchni mama, grający na gitarze brat i strach. Lęk, który nasilał się z każdym ruchem, panika, która ogarniała moje ciało. Żeby tylko nie natknąć się na NIEGO. Żeby tylko mnie nie dotknął. Nie dzisiaj. Nie teraz.
Czuję ten ból głęboko w sobie. Jestem nim.
Tracę wewnętrzną równowagę. Znów trzęsą mi się dłonie i nie mogę opanować swojego ciała. Chciałbym odzyskać własne ja, lecz czuję, że jest już na to za późno. Noszę w sobie pustkę wielką jak czarna dziura. Nie wierzę, że cokolwiek mogłoby ją zapełnić.
Nie kontroluję własnych myśli. Pozwalam im dryfować w niebezpiecznym kierunku, celebrując każdą chwilę, gdy sadystycznie ocierają się o granicę bólu.
Dręczą mnie. Wykańczają od środka, wgnieżdżając się w serce jak trucizna.
Kiedy tak bardzo boli, czuję, że żyję. Czymże jest to życie? Zlepkiem niewypowiedzianych słów, które układają się w kierunku nienawiści. Nienawiści do mnie samego. Bo nie zasłużyłem na nic innego.
Zawsze byłem popychadłem, rzeczą, którą można przestawić w dowolnym kierunku. Spieprzyłem wszystko, na czym mi zależało, ale Bóg mi świadkiem, że chciałem ich jedynie chronić. Nie udało mi się.
Takich rzeczy nie wybacza się sobie. To ciągłe wyrzuty sumienia, które targają mną jak szmatą na wietrze; ciągłe myśli a co by było gdyby? i strach, że nigdy mi nie wybaczą.
Zastanawiam się, czy każdy kolejny dzień ma jeszcze jakiś sens. Nie mam ambicji, żeby żyć. Jestem sobą, słabym człeczyną. Nie potrafię być nikim więcej. Udawanie nigdy nie było dobrym rozwiązaniem. Teraz to wiem, lecz teraz jest za późno.
Spoglądam na telefon. Milczy. Już dawno przestałem go używać. Przestałem udawać, że są ludzie, dla których jestem ważny. Przestałem się łudzić, że jeszcze ktoś zadzwoni i zapyta, co u mnie słychać, czy może mi pomóc.
Jest za późno na ratunek.
Jest za późno na cokolwiek.
Mam dość tego wszystkiego. Każdej jebanej myśli, każdej palącej emocji i każdej zabijającej mnie spekulacji.
Otwieram barek i chwytam kryształową butelkę wypełnioną bursztynową substancją. Pociągam z niej zdrowy łyk. A potem jeszcze jeden. I jeszcze jeden.
 Aż nabieram odwagi.
Nie myślę. Jestem jak w amoku. Nie wiem, co robię, gdy zakładam buty i biorę do ręki skórzaną kurtkę. Jestem idiotą, który realizuje swój głupi plan, nie bacząc na konsekwencje.
Po raz pierwszy nie chowam głowy w piasek. W krwi buzuje alkohol, który cały czas dostarczam do organizmu, przejmuje kontrolę, kieruje mną, a ja w tym zniewoleniu czuję się wolny, jakbym naprawdę miał wolną wolę i mógł robić, co chcę.
Wszystko wydaje się takie proste, gdy połowa butelki jest pusta, a ja dalej sączę leniwie jej zawartość. Śmieję się sam do siebie jak wariat, jak obłąkany, a każdy kolejny metr pokonuję jak na skrzydłach. Nie wiedziałem, że jeszcze potrafię się śmiać, lecz teraz przekraczam wszelkie granice, których nie powinienem przekroczyć.
Coś mnie pcha przed siebie i choć mam wrażenie, że nie wiem, dokąd iść, moje ciało wie, w którą stronę powinno się udać. Przyśpieszam. Nie chcę czekać.
Jestem niecierpliwy. Zachłanny. Głodny.
Zapalam papierosa. Żarzy się wesoło, a ja obserwuję go zza półprzymkniętych powiek. Żółty filtry dotyka moich ust, a ja zaciągam się nikotyną, jakby to właśnie ona dodawała mi sił i wiary, że to ma sens, że to może się udać.
Z każdym metrem jestem bliżej, aż staję przed jego domem. Domem człowieka, który wyparł się własnego brata bliźniaka. Pora na odwiedziny braciszku, mówię do siebie pewnym głosem i naciskam dzwonek do drzwi.

piątek, 18 marca 2016

we are broken


5 grudnia 2012 roku


Beznamiętnie patrzę przed siebie, nie rozglądając się na boki. Staram się nie zauważać pogardliwych spojrzeń ludzi, którymi mnie obarczają. Każde z nich jest jak kolejna igła wbijana w moje serce. Wiem, że oceniają mnie, choć nie znają prawdy i nic o mnie nie wiedzą.
Chce mi się krzyczeć, lecz zagryzam wargi, by nie wybuchnąć, nie okazać po raz kolejny słabości. Udaję silnego, choć w głębi duszy jestem stosem niemocy. Czuję w sobie lęk. Lęk przed ludźmi. To uczucie ciągle mnie prześladuje. Próbuję się prześliznąć gdzieś między szparami, lecz ono trzyma mnie szponami, rozrywając boleśnie delikatną warstwę skóry.
Nie wiem, co się dzieje z moim życiem. Nie rozumiem tego, co jest dookoła mnie. Nie rozumiem samego siebie. Nie potrafię nawet myśleć o tym, co będzie dalej, bo nie chcę, żeby było jakieś potem.
Jak mam myśleć o przyszłości, kiedy brzydzę się sobą? Każdego dnia patrzę na siebie z nienawiścią. Każdego dnia boję się spojrzeć sobie w oczy, bo wiem, co w nich odnajdę. Wszystko to, od czego chciałbym uciec jak najdalej.
Nie da się wymazać z pamięci obcego dotyku. Złamali mnie. Sprawili, że przestałem być człowiekiem. Ogarnęła mnie martwica.
Litość ludzi sprawia, że czuję się ofiarą losu. Nie chcę tego. Jedyne czego pragnę to ucieczki od tych miejsc, wspomnień i myśli. Potrzebuję wiedzieć, że jeszcze mam szansę. Chcę łudzić się, że jest nadzieja.
Mechanicznie stawiam nogę za nogą, ignorując szaleńcze bicie serca. Nie wiem po, co tam idę. To kolejna forma destrukcji. Z każdym krokiem na mojej szyi zacieśniają się niewidoczne więzy, czyniąc ze mnie niewolnika.
Idę jak posłuszny pies. Nienawidzę się za to. On znów mnie zniszczy jednym spojrzeniem. Znów sprawi, że poczuję się gorszy od śmiecia. A może to moje realia? Może to jest prawdą? Że jestem zły, jestem najgorszy?
Jak wielkie to ma dla mnie znaczenie? Nic nie zmieni tego, czego doświadczyłem. To sprawia, że zawsze będę gorszy od innych ludzi. Będę naznaczony. Dogłębnie zniszczony.
Zawsze będę czuł się gorszy, niezależnie od tego, co się wydarzy, niezależnie od zapewnień ludzi. W moim sercu zostały wyryte inny słowa i czyny, które nie pozwalają, bym mógł być taki jak oni. Zawsze będę inny, gorszy, odrzucony.
Każda myśl mnie męczy i uderza głucho w pustkę, która rośnie z każdym kolejnym krokiem. Krew szumi mi w uszach, gdy pcham przed siebie drzwi wejściowe. Adrenalina natychmiast pojawia się w żyłach. Zaciskam zęby, by powstrzymać nagromadzone przez lata lęki.
Wiem, że tu jest. Wyczuwam go.
Nagle odżywa we mnie każde wspomnienie, które tnie moje serce głębokimi sztychami. Czuję, że powietrze ucieka mi z płuc jak za jednym uderzeniem w brzuch. Zaciskam dłonie w pięści, wbijając paznokcie w skórę.
Jego postać wyrasta przede mną nagle, niespodziewanie. Patrzę przed siebie zimnym wzrokiem, starając się nie okazywać uczuć, choć i tak wiem, że czyta ze mnie jak z otwartej księgi. Wie, że się boję. Wie, jak to wykorzystać przeciwko mnie.
Zastygamy w bezruchu na dłuższą chwilę. Żaden z nas nie porusza się nawet o milimetr w obawie przed reakcją drugiego. A potem na jego twarzy rozkwita obrzydliwy uśmiech triumfu.
Znów tu jestem. Na jego zawołanie, każde żądanie. Nie potrafię wyrwać się z tego zamkniętego koła. Nie mam zaufania do siebie, każda droga ucieczki została odcięta.
- Bill – to jedno słowo wystarcza. Wszystko wiem.
To nie ma znaczenie, że miałem wolną wolę, gdyż on ją zniewolił. Zabrał całą moją godność, naznaczył każdą myśl, która boleśnie wbija się w mój umysł. Ma mnie całego w każdej chwili, o każdej możliwe porze.
Jego zimne dłonie robią ze mną, co chcą, są tam, gdzie on zechce. Nie mam prawa do własnego zdania, poddaje mu się i zagryzam wargi, by nie krzyczeć z bólu, który narasta we mnie z każdą minutą.
Złe myśli ciągną mnie w dół. Wypełniają drapiącą pustkę, którą nosze w sobie od dawna. Nic się nie zmieni. Zawsze będę taki sam.
Więc bierz, co chcesz. Jestem twoją zabawką, kukiełką, kolorową wydmuszką. Możesz mnie mieć, ilekroć chcesz. Będę posłuszny jak najlepszy pies. Zrobię, co zechcesz. Nic nie mów. Jestem nikim i nikim pozostanę.

piątek, 19 lutego 2016

only hope is in the end of the world




20 listopada 2012 roku

Nie potrafię wstać z łóżka. Na przemian otwieram i zamykam oczy. To nie pomaga podjąć decyzji o wstaniu. Ja wcale nie chcę wstać. Chcę się zagrzebać w pościeli i nigdy nie wrócić do normalnego świata.
Nie oszukuję się, że jest jeszcze coś, co można by nazwać normalnym. Ten świat ulega codziennej, stopniowej degradacji. Wciąż nie wiem, co tu robię, lecz nie chcę już szukać sensu, miernych tłumaczeń, które nie mają dla mnie żadnego znaczenia, które nic nie zmieniają.
Nie wierzę, że mogę jeszcze żyć normalnie. Nie pozwalam sobie na to. Czuję, że jestem prawie niczym. Marną egzystencją wyzutą z wszelkiego dnia powszedniego. Zepsuty, do szpiku kości przegnity.
Nie chcę tu być.
Nie chcę żyć.
Bo boli każdy dzień, godzina i minuta. Boli każde lekceważące spojrzenie i głuche wołanie, którego nikt nie słyszy. Boli za każdym razem, gdy patrzę sobie w oczy i widzę tchórza, który jest zbyt słaby, by żyć. Zasługuję tylko na to, by mnie nienawidzili. A oni mnie nienawidzą. Mam to, na co zasłużyłem i czuję się nikim.
Wstaję. Bose stopy dotykają zimnej posadzki. Ten nieprzyjemny chłód wżera się w moje ciało, ale nie opanowuję. Przez chwilę chcę poczuć, że żyję, że jeszcze cząstka mnie jest na tym świecie i czeka na unicestwienie.
Powoli stawiam kroki i chwieję się. Przed upadkiem ratuje mnie ściana. Zaciskam dłonie na głowie, starając się wytrzymać ból. Ta egzystencja nie daje wytchnienia. Nie mogę złapać oddechu i duszę się oparami samotności, spalonego rozgoryczenia.
Jęczę, zagryzając wargę. Żałuję, że nie da się zabić myśli. Nie potrafię uwolnić się od ich gnijącego odoru, który zagnieździł się w mojej duszy. Wszystko wokół wiruje i nie potrafię utrzymać równowagi. Nie mam żadnego punktu oparcia, wszystko jest płynne, w ruchu. Niemy ból opanowuje moje ramie, gdy upadam na ziemię. Nie potrafię zrozumieć, co się ze mną dzieje. Wszystko jest nad wyraz zamazane, niedostępne.
Nie dla mnie ten świat.
Okrywa mnie ciemność. Nie wiem, ile to trwa. Straciłem poczucie czasu. Patrzę w sufit pokryty pajęczyną pęknięć i myślę o tym wszystkim kolejny raz, choć wiem, że nie powinienem analizować i zastanawiać się, czy dobrze zrobiłem. To już nie ma znaczenia. To, co się wydarzy, nie zależy ode mnie.
Głowa pulsuje bólem. Podnoszę się do pionu, zagryzając wargi. Znów próbuję zmusić się do życia. Nie chcę. Nie potrafię. Spoglądam w lustro i śmieję się głośno: witaj skurwysynu, jesteś mną. Zniszczyłeś wszystko, na czym ci w życiu zależało.
To moja prawdziwa twarz. Wykrzywiona bólem. Jest w stanie permanentnego strachu o jutro. Wiem, że jestem nikim z całym moim człowieczeństwem, które jest gówno warte.
Przegrałem. Teraz nic nie czuję.
Nie chcę nie czuć. Chcę, żeby bolało. Kurewsko bolało. Bo na to zasłużyłem.
Zostałem sam. Zniszczyłem wszystko. Jestem nikim. Te słowa skaczą mi po głowie jak wielki świecący baner. Będą ze mną do końca mych dni wyryte w sercu. Nie pozbędę się ich tak jak nie można się oczyścić z obcego dotyku, który rani bardziej niż cokolwiek innego. Te rany się nie goją. Czas ich nie zaleczy.
Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ojczym, który obiecał mnie chronić był jednocześnie osobą, która permanentnie zadawała mi cierpienie. Codziennie bezcześcił moje ciało, stawiając mnie tym samym pod ścianą.
Czułem się jakby grunt osuwał się spod moich stóp. Każdego dnia marzyłem, by uwolnić się z tego więzienia i kiedy już widziałem światełko w tunelu, nagle wpadłem w jeszcze większe bagno.
Nienawidzę siebie, nienawidzę swojego ciała. Zbyt wiele razy było poza moją kontrolą, zbyt wiele razy dotykali je ludzie, którzy nie mieli do tego prawa. Kim jestem? Nie mogę tego określić.
Jestem rysą na szkle.
Codzienność to czysta fikcja. Bo kto potrafiłby wierzyć, że to prawda, kiedy wokół dzieją się rzeczy, które nie miały prawa się zdarzyć? Uwierzyłbym we wszystko, ale nie w to, że moja bratnia dusza mnie zdradzi.
Bracie, tak bardzo chcę wierzyć, że to nie moja wina…
Dlaczego nie mogłem liczyć na twoją pomoc, gdy tak bardzo jej potrzebowałem? Dlaczego obwiniłeś mnie o to, co się stało? Tak bardzo pragnąłem twego wsparcia. Tak bardzo się zawiodłem. Nigdy nie spodziewałem się, że zadasz mi cios w plecy. Nie w takim momencie.
Teraz, kiedy przychodzi nadzieja i mówi mi: zaufaj, jestem zabójcą tego, co złe, nie wierzę jej. Ta suka znów chce mnie wykorzystać.

piątek, 12 lutego 2016

despite everything i'm still human



4 listopada 2012 roku


Wolnym krokiem przemierzam wciąż tę samą wyznaczoną niegdyś trasę. W tę mroczną, listopadową noc droga wydaje się dłuższa niż zazwyczaj. Depczę po kolorowych liściach jak po własnych marzeniach, zostawiając na nich brudne, czarne ślady.
Wciąż walczę ze sobą o każdy krok naprzód, który odczuwam jak cios w głowę. Muszę tam być, nie potrafię zostawić przeszłości takiej, jaka jest. Ona wciąż intensywnie żyje we mnie. Poczucie winy, rozlane w moim sercu, nie pozwala zapomnieć o bolączce jasnej nocy. W każdym momencie jest ze mną, rozszarpuje moje wyprute żyły.
Drżę. Nie wiem, czy to ze strachu, czy zimna. Z każdym krokiem jestem coraz bliżej i wiem, że to, co robię nie ma już większego znaczenia, jednak nie potrafię zaprzestać tego rytuału. To jest silniejsze niż moja wolna wola. Wyrzuty sumienia zżerają mnie od środka. Zabijają to, co pozostało. W każdym zakamarku mieszka strach i rozpacz. Jestem z nich zbudowany, skażony doczesnym światem.
Coś ściska mój żołądek, gdy przekraczam próg cmentarza. Serce bije szybko jak skrzydła zrozpaczonego kolibra, a całe ciało dygocze. Czuję się zbyt słaby, by zrobić cokolwiek, ale stawiam kolejne kroki i staję nad jej grobem.
Rozchylone wargi drżą, oczy wilgotnieją. Zaciskam powieki, nie potrafię patrzeć na wygrawerowane imię i nazwisko mojej matki. Powinna być tuż obok, nie w dębowej trumnie kilka metrów pod ziemią. To wszystko przeze mnie. Nigdy nie wybaczę sobie tych słów i cierpienia, jakie jej zadałem.
Mamo… Szepczę łamiącym się głosem. Coś wiąże mi krtań i ściska z mocą imadła. Zmieniło się zbyt wiele, bym mógł spojrzeć prawdzie prosto w oczy i boję się, że wszystko to tylko moje chore urojenia, a każde wspomnienie to żywy obraz psychozy.
Przepraszam, chcę powiedzieć, lecz nie potrafię już wykrztusić ani słowa. Bezwładnie padam na kolana i kładę głowę na kamiennej płycie. Uderzam o nią pięścią, by poczuć ból. Mocny, ale nie aż tak, by mógł być dla mnie terapeutyczny.
Igiełki chłodu przedzierają się przez tkankę i przenikają do krwioobiegu, by dotrzeć do zbolałego serca. Mam w sobie wielką dziurę, która wieje pustką. Boję się, gdy z każdym dniem powiększa się coraz bardziej. Nie mam wpływu na to, co się ze mną dzieje.
Pamiętam jej rozbiegany wzrok, gdy dowiedziała się prawdy. Gniewne spojrzenie, które przeszywało mnie do szpiku kości. Nieme oskarżenie niepozornie wypowiedziane wzrokiem. Teraz wiem, że powinienem milczeć, lecz lata ciszy pozbawiły mnie siły do duszenia w sobie protestów i ignorowania każdej emocji.
Wypowiedziałem nie te słowa. Nie te słowa powinna ode mnie usłyszeć. Dlaczego nie mogłem powiedzieć, że ją kocham i zrobię dla niej wszystko? Dlaczego po prostu nie mogłem tego zrobić?
Błagam, niech ktoś uleczy mnie ze smutku. Niech zabierze cały ból i gniew. Nie potrafię poradzić sobie z nienawiścią i pogardą, wszystkimi oskarżeniami wymierzonym we mnie. Moje istnienie odpływa w niebyt. Nie wiem, co mógłbym jeszcze zrobić, a nie mam siły robić nic. Leżę samotnie z rozszarpanym sercem i nie wiem, co dalej. Teraz po latach wciąż jest we mnie ten ból, co przeżera się przez kości.
Zabij mnie. Nie chcę żyć bez ciebie, z wyrzutami sumienia. Tak jak i nie mogłem dłużej żyć, dusząc w sobie każde wspomnienie, które odżywało, gdy patrzyłem na niego. Wiem, że gdybym był wystarczająco silny, zdołałbym unieść to brzemię, każdy jego haniebny dotyk i myśli, że jestem nikim.
Mamo, on zrobił wszystko, bym nie mógł być sobą. Nienawidzę go za każdy jeden raz. Za każdą noc i każdy dzień. Wiem, że mnie winisz o rozpad naszej rodziny. Może i masz rację, lecz nie potrafiłem dłużej znieść bezkarnego bezczeszczenia mego ciała.
Miałem nadzieję, że nie udajesz, tak jak ja udawałem, że wszystko jest dobrze. Myślałem, że twoje uczucia do własnego syna są szczersze i trwalsze niż te do własnego męża. Twoja rodzicielska miłość nigdy nie istniała. Ja tylko to sobie wyobrażałem. Każdego dnia.
Topię się w oparach samobójczych myśli. Nie chcę czuć, żyć, budzić się. Nie mam celu w życiu, nigdy go nie będę miał. Każda myśl mnie przygniata i dusi, sprawia, że czuję się jeszcze gorzej. Każdy ma w życiu jakiś limit. Kiedy go przekroczę? Gdy to znów się stanie?
Teraz wiem, że najlepiej milczy się z ciszą, ale mówię zamiast milczeć. Milczę zamiast mówić. Jestem pełen sprzeczności. Czasem, kiedy ból jest zbyt wielki, krzyczę w przestrzeń, ile tchu w płucach, choć wiem, że nikt mnie nie usłyszy. To pomaga przetrwać do kolejnej fali bólu.
Zanim zasypiam, myślę o śmierci, fantazjuję o niej. Wyobrażam sobie, jak mnie zabiera z tego świata. Wiem, że nikt nie będzie tym zdziwiony, nikt nie zapłacze za mną. Ta świadomość boli, wypala w sercu ślad jak kwas rozlany na skórze.
Nie jesteś już moim synem! To bolało najbardziej. Tak jak i fakt, że mi nie uwierzyłaś. Nie po to cierpiałem każdego dnia, gdy mnie dotykał. Nie po to zagryzałem wargi, gdy mnie gwałcił.

sobota, 9 stycznia 2016

people are poison


Dla Frigid
za 144 dni nieprzerwanej rozmowy, która stała się stałą częścią mojego dnia,
za wspólne narzekanie na ludzi, którzy doprowadzają nas do szału,
za motywację do życia, pisania, a czasem nawet uśmiechania się, 
za pracę nad moimi błędami (nikt nie robi tego lepiej niż Ty!),
za wszystkie uśmiechy, które wywołałaś na mojej twarzy,
za to, że nie pozwalasz mi się poddać.

Dziękuję <3



30 października 2012 roku


Jestem z całą obelżywością czasu. Co dzień stoję na krawędzi, wciąż w tym samym miejscu. Staram się dotrzeć do końca, w głąb siebie. Grzebię w toni bezmyślnych emocji, nieprzyzwoitych, niewygodnych obrazów, które nadgryzły moją duszę jak kawał padliny.
Łatwo przychodzi prosty osąd – jestem złym człowiekiem. Każda część mnie stanowi obraz rozpaczy, swoistej zgnilizny. Myślę: gorzej być nie może. Lecz nic nie mówię, nie narzekam.
Milczę.
Milczenie jest złotem, mówili starożytni. Lecz to mnie zabija. Rozrywa na strzępy, milion niepasujących do siebie kawałków. Krwawię, niemo poruszając ustami, nie potrafię wypowiedzieć słowa, które mogłoby mi pomóc utrzymać się ponad powierzchnią.
Jestem nikim.
To uczynili ludzie. Jak w mgnieniu ślepego oka. Być może nie wierząc, że było coś, co mogłoby zmienić świat. Teraz to na nic. Moje oczy nie potrafią patrzyć. Powoli przyzwyczajam się do stanu permanentnej ciemnoty. Już nie zobaczę krzywdy. Już nie zobaczę cierpienia. Będę jak ślepiec błądził po omacku.
Z bólem wdycham tlen i napełniam płuca mieszaniną pierwiastków. Drżę z zimna skulony na tarasie. Jeansy zesztywniały od zimna, opinając boleśnie moją skórę. Gdybym mógł wybrać, umarłbym tu i teraz, lecz wiem, że muszę pokutować nim to się stanie.
Oddech zamienia się w parę, która unosi się w górę, znikając. Powoli zamykam oczy, zapadam się w sobie. Czuję echo dotyku na moim ciele, co wypala na niej ślady. Krzyk zamiera w gardle, choć usta są rozchylone, gotowe by wrzeszczeć, ile tchu w płucach.
Obrazy wychodzą na powierzchnię świadomości, przepełniając mnie fizycznym bólem. Drżę w schronie, który zbudowałem przez lata, kolejny raz nie czując się bezpiecznie. Próbuję trzymać myśli na uwięzi, zmuszając je do posłuszeństwa, lecz słabnę z każdą chwilą.
Coś przygniata mnie do ziemi, spycha na samo dno istnienia. Nie potrafię się poruszyć. Sparaliżowany strachem, tracę oddech. To znów się dzieje. Tym razem nie naprawdę, lecz transmisję w mojej głowie odczuwa całe ciało.
Czuję ręce sunące w górę wbrew mojej woli, w każdy zakamarek mojego ciała. Samoistnie spinam całe ciało, chcąc nie czuć, zapomnieć, że to miało kiedykolwiek miejsce. Dotyk jest coraz śmielszy, mniej subtelny. Dochodzi tam, gdzie nie powinien. Krzyczę: nie!, mimo to dłoń wyznacza kolejny szlak, nie bacząc na moje wrzaski. Zimno oblewa moje ciało, gdy dociera w okolice krocza. Nie chcę tego, lecz nie potrafię się bronić. Upadam, oddając się w jego ręce. Dalsza walka nie ma sensu. Mój umysł jest zbyt słaby, by się przeciwstawić.
Jestem przesiąknięty brudem. Jest on w każdej komórce mojego ciała. Zaśmieca mnie i zanieczyszcza, dewastując ciało. Szepcze, podpowiada mi: jesteś nikim. Zaciskam powieki, udaję, że nie słyszę, lecz cichy szept odbija się w mojej głowie jak rakieta odrzutowa.
Wyrzuty sumienie spychają mnie na samą krawędź ku przepaści bez dna. To moja wina. Prowokowałem. To moja wina. Istnieję. To sekretna strona mnie, której nikt nie może zobaczyć.
Pamiętam każdą łzę, każdy dotyk kaleczący bardziej niż słowa. To jak niegojąca się rana posypywana solą. Wspomnienia wciąż powracają, nie dając mi zapomnieć o koszmarze, jaki przeżyłem.
Zaciskam dłonie w pięści.  Nie powstrzymuje wściekłej bezsilności, która mnie opanowuje. Oddaje się jej. Wyrzucam sobie każdy brak reakcji i bezradność, która towarzyszyła mi codziennie przez te wszystkie lata.
Coś ściska mnie w gardle i dławią mnie emocje skumulowane przez niezliczone miesiące. Po raz kolejny nie jestem gotowy, by się z nimi zmierzyć. Nigdy nie będę na to gotów. To tkwi we mnie jak drzazga, co wbija się niepostrzeżenie coraz głębiej.
Wyciągam z paczki ostatniego papierosa. Chwilę trwa zanim udaje mi się go odpalić i zaciągnąć się tytoniowym dymem. Smolista mieszanka gości w moich płucach, przez tę krótką chwilę przytulając mnie od wewnątrz, zanim zrobię wydech.
Przez zamknięte powieki wydostają się łzy. Ocieram je szybko, nim zdążą rozpocząć swą standardową wędrówkę przez moją twarz. Trzęsę się cały i nie potrafię zapanować nad własnym organizmem. Nienawidzę tego stanu, gdy moje ciało wydaje mi się obce. Jakby ktoś inny przejął nad nim kontrolę, posiadł je w całości. To już nie jestem ja.
Nigdy nie mogłem być w pełni sobą. Oni mnie niszczyli stopniowo, krok po kroku. Aż do bólu. Aż do końca. Jestem wrakiem. Upadłem na kolana, przygnieciony ciężarem kłamstw, czynów, które robiłem, choć nie chciałem. Musiałem być posłuszny, chronić to, co mi zostało – rodzinę, lecz nawet w najgorszych snach nie wyobrażałem sobie, jakie będzie to miało skutki.
Chciałbym móc spojrzeć sobie w oczy, nie słysząc jej roztrzęsionego głosu, który obwinia mnie o wszystko. Chciałbym móc spojrzeć jej w oczy i powiedzieć: to nie moja wina, lecz nie potrafię. Teraz, gdy jej nie ma, wiem, że nigdy sobie nie wybaczę. To wszystko przeze mnie.