20 listopada 2012 roku
Nie potrafię
wstać z łóżka. Na przemian otwieram i zamykam oczy. To nie pomaga podjąć
decyzji o wstaniu. Ja wcale nie chcę wstać. Chcę się zagrzebać w pościeli i
nigdy nie wrócić do normalnego świata.
Nie oszukuję
się, że jest jeszcze coś, co można by nazwać normalnym. Ten świat ulega
codziennej, stopniowej degradacji. Wciąż nie wiem, co tu robię, lecz nie chcę
już szukać sensu, miernych tłumaczeń, które nie mają dla mnie żadnego znaczenia,
które nic nie zmieniają.
Nie wierzę, że
mogę jeszcze żyć normalnie. Nie pozwalam sobie na to. Czuję, że jestem prawie
niczym. Marną egzystencją wyzutą z wszelkiego dnia powszedniego. Zepsuty, do
szpiku kości przegnity.
Nie chcę tu
być.
Nie chcę żyć.
Bo boli każdy
dzień, godzina i minuta. Boli każde lekceważące spojrzenie i głuche wołanie,
którego nikt nie słyszy. Boli za każdym razem, gdy patrzę sobie w oczy i widzę
tchórza, który jest zbyt słaby, by żyć. Zasługuję tylko na to, by mnie
nienawidzili. A oni mnie nienawidzą. Mam to, na co zasłużyłem i czuję się
nikim.
Wstaję. Bose
stopy dotykają zimnej posadzki. Ten nieprzyjemny chłód wżera się w moje ciało,
ale nie opanowuję. Przez chwilę chcę poczuć, że żyję, że jeszcze cząstka mnie
jest na tym świecie i czeka na unicestwienie.
Powoli stawiam
kroki i chwieję się. Przed upadkiem ratuje mnie ściana. Zaciskam dłonie na
głowie, starając się wytrzymać ból. Ta egzystencja nie daje wytchnienia. Nie
mogę złapać oddechu i duszę się oparami samotności, spalonego rozgoryczenia.
Jęczę,
zagryzając wargę. Żałuję, że nie da się zabić myśli. Nie potrafię uwolnić się od
ich gnijącego odoru, który zagnieździł się w mojej duszy. Wszystko wokół wiruje
i nie potrafię utrzymać równowagi. Nie mam żadnego punktu oparcia, wszystko
jest płynne, w ruchu. Niemy ból opanowuje moje ramie, gdy upadam na ziemię. Nie
potrafię zrozumieć, co się ze mną dzieje. Wszystko jest nad wyraz zamazane,
niedostępne.
Nie dla mnie
ten świat.
Okrywa mnie
ciemność. Nie wiem, ile to trwa. Straciłem poczucie czasu. Patrzę w sufit
pokryty pajęczyną pęknięć i myślę o tym wszystkim kolejny raz, choć wiem, że
nie powinienem analizować i zastanawiać się, czy dobrze zrobiłem. To już nie ma
znaczenia. To, co się wydarzy, nie zależy ode mnie.
Głowa pulsuje
bólem. Podnoszę się do pionu, zagryzając wargi. Znów próbuję zmusić się do
życia. Nie chcę. Nie potrafię. Spoglądam w lustro i śmieję się głośno: witaj skurwysynu, jesteś mną. Zniszczyłeś wszystko, na czym ci w życiu
zależało.
To moja
prawdziwa twarz. Wykrzywiona bólem. Jest w stanie permanentnego strachu o jutro.
Wiem, że jestem nikim z całym moim człowieczeństwem, które jest gówno warte.
Przegrałem. Teraz
nic nie czuję.
Nie chcę nie
czuć. Chcę, żeby bolało. Kurewsko bolało. Bo na to zasłużyłem.
Zostałem sam.
Zniszczyłem wszystko. Jestem nikim. Te słowa skaczą mi po głowie jak wielki
świecący baner. Będą ze mną do końca mych dni wyryte w sercu. Nie pozbędę się
ich tak jak nie można się oczyścić z obcego dotyku, który rani bardziej niż
cokolwiek innego. Te rany się nie goją. Czas ich nie zaleczy.
Nigdy nie
zrozumiem, dlaczego ojczym, który obiecał mnie chronić był jednocześnie osobą,
która permanentnie zadawała mi cierpienie. Codziennie bezcześcił moje ciało,
stawiając mnie tym samym pod ścianą.
Czułem się
jakby grunt osuwał się spod moich stóp. Każdego dnia marzyłem, by uwolnić się z
tego więzienia i kiedy już widziałem światełko w tunelu, nagle wpadłem w
jeszcze większe bagno.
Nienawidzę
siebie, nienawidzę swojego ciała. Zbyt wiele razy było poza moją kontrolą, zbyt
wiele razy dotykali je ludzie, którzy nie mieli do tego prawa. Kim jestem? Nie
mogę tego określić.
Jestem rysą na
szkle.
Codzienność to
czysta fikcja. Bo kto potrafiłby wierzyć, że to prawda, kiedy wokół dzieją się
rzeczy, które nie miały prawa się zdarzyć? Uwierzyłbym we wszystko, ale nie w
to, że moja bratnia dusza mnie zdradzi.
Bracie, tak
bardzo chcę wierzyć, że to nie moja wina…
Dlaczego nie
mogłem liczyć na twoją pomoc, gdy tak bardzo jej potrzebowałem? Dlaczego
obwiniłeś mnie o to, co się stało? Tak bardzo pragnąłem twego wsparcia. Tak
bardzo się zawiodłem. Nigdy nie spodziewałem się, że zadasz mi cios w plecy.
Nie w takim momencie.
Teraz, kiedy
przychodzi nadzieja i mówi mi: zaufaj,
jestem zabójcą tego, co złe, nie wierzę jej. Ta suka znów chce mnie
wykorzystać.