piątek, 19 lutego 2016

only hope is in the end of the world




20 listopada 2012 roku

Nie potrafię wstać z łóżka. Na przemian otwieram i zamykam oczy. To nie pomaga podjąć decyzji o wstaniu. Ja wcale nie chcę wstać. Chcę się zagrzebać w pościeli i nigdy nie wrócić do normalnego świata.
Nie oszukuję się, że jest jeszcze coś, co można by nazwać normalnym. Ten świat ulega codziennej, stopniowej degradacji. Wciąż nie wiem, co tu robię, lecz nie chcę już szukać sensu, miernych tłumaczeń, które nie mają dla mnie żadnego znaczenia, które nic nie zmieniają.
Nie wierzę, że mogę jeszcze żyć normalnie. Nie pozwalam sobie na to. Czuję, że jestem prawie niczym. Marną egzystencją wyzutą z wszelkiego dnia powszedniego. Zepsuty, do szpiku kości przegnity.
Nie chcę tu być.
Nie chcę żyć.
Bo boli każdy dzień, godzina i minuta. Boli każde lekceważące spojrzenie i głuche wołanie, którego nikt nie słyszy. Boli za każdym razem, gdy patrzę sobie w oczy i widzę tchórza, który jest zbyt słaby, by żyć. Zasługuję tylko na to, by mnie nienawidzili. A oni mnie nienawidzą. Mam to, na co zasłużyłem i czuję się nikim.
Wstaję. Bose stopy dotykają zimnej posadzki. Ten nieprzyjemny chłód wżera się w moje ciało, ale nie opanowuję. Przez chwilę chcę poczuć, że żyję, że jeszcze cząstka mnie jest na tym świecie i czeka na unicestwienie.
Powoli stawiam kroki i chwieję się. Przed upadkiem ratuje mnie ściana. Zaciskam dłonie na głowie, starając się wytrzymać ból. Ta egzystencja nie daje wytchnienia. Nie mogę złapać oddechu i duszę się oparami samotności, spalonego rozgoryczenia.
Jęczę, zagryzając wargę. Żałuję, że nie da się zabić myśli. Nie potrafię uwolnić się od ich gnijącego odoru, który zagnieździł się w mojej duszy. Wszystko wokół wiruje i nie potrafię utrzymać równowagi. Nie mam żadnego punktu oparcia, wszystko jest płynne, w ruchu. Niemy ból opanowuje moje ramie, gdy upadam na ziemię. Nie potrafię zrozumieć, co się ze mną dzieje. Wszystko jest nad wyraz zamazane, niedostępne.
Nie dla mnie ten świat.
Okrywa mnie ciemność. Nie wiem, ile to trwa. Straciłem poczucie czasu. Patrzę w sufit pokryty pajęczyną pęknięć i myślę o tym wszystkim kolejny raz, choć wiem, że nie powinienem analizować i zastanawiać się, czy dobrze zrobiłem. To już nie ma znaczenia. To, co się wydarzy, nie zależy ode mnie.
Głowa pulsuje bólem. Podnoszę się do pionu, zagryzając wargi. Znów próbuję zmusić się do życia. Nie chcę. Nie potrafię. Spoglądam w lustro i śmieję się głośno: witaj skurwysynu, jesteś mną. Zniszczyłeś wszystko, na czym ci w życiu zależało.
To moja prawdziwa twarz. Wykrzywiona bólem. Jest w stanie permanentnego strachu o jutro. Wiem, że jestem nikim z całym moim człowieczeństwem, które jest gówno warte.
Przegrałem. Teraz nic nie czuję.
Nie chcę nie czuć. Chcę, żeby bolało. Kurewsko bolało. Bo na to zasłużyłem.
Zostałem sam. Zniszczyłem wszystko. Jestem nikim. Te słowa skaczą mi po głowie jak wielki świecący baner. Będą ze mną do końca mych dni wyryte w sercu. Nie pozbędę się ich tak jak nie można się oczyścić z obcego dotyku, który rani bardziej niż cokolwiek innego. Te rany się nie goją. Czas ich nie zaleczy.
Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ojczym, który obiecał mnie chronić był jednocześnie osobą, która permanentnie zadawała mi cierpienie. Codziennie bezcześcił moje ciało, stawiając mnie tym samym pod ścianą.
Czułem się jakby grunt osuwał się spod moich stóp. Każdego dnia marzyłem, by uwolnić się z tego więzienia i kiedy już widziałem światełko w tunelu, nagle wpadłem w jeszcze większe bagno.
Nienawidzę siebie, nienawidzę swojego ciała. Zbyt wiele razy było poza moją kontrolą, zbyt wiele razy dotykali je ludzie, którzy nie mieli do tego prawa. Kim jestem? Nie mogę tego określić.
Jestem rysą na szkle.
Codzienność to czysta fikcja. Bo kto potrafiłby wierzyć, że to prawda, kiedy wokół dzieją się rzeczy, które nie miały prawa się zdarzyć? Uwierzyłbym we wszystko, ale nie w to, że moja bratnia dusza mnie zdradzi.
Bracie, tak bardzo chcę wierzyć, że to nie moja wina…
Dlaczego nie mogłem liczyć na twoją pomoc, gdy tak bardzo jej potrzebowałem? Dlaczego obwiniłeś mnie o to, co się stało? Tak bardzo pragnąłem twego wsparcia. Tak bardzo się zawiodłem. Nigdy nie spodziewałem się, że zadasz mi cios w plecy. Nie w takim momencie.
Teraz, kiedy przychodzi nadzieja i mówi mi: zaufaj, jestem zabójcą tego, co złe, nie wierzę jej. Ta suka znów chce mnie wykorzystać.

piątek, 12 lutego 2016

despite everything i'm still human



4 listopada 2012 roku


Wolnym krokiem przemierzam wciąż tę samą wyznaczoną niegdyś trasę. W tę mroczną, listopadową noc droga wydaje się dłuższa niż zazwyczaj. Depczę po kolorowych liściach jak po własnych marzeniach, zostawiając na nich brudne, czarne ślady.
Wciąż walczę ze sobą o każdy krok naprzód, który odczuwam jak cios w głowę. Muszę tam być, nie potrafię zostawić przeszłości takiej, jaka jest. Ona wciąż intensywnie żyje we mnie. Poczucie winy, rozlane w moim sercu, nie pozwala zapomnieć o bolączce jasnej nocy. W każdym momencie jest ze mną, rozszarpuje moje wyprute żyły.
Drżę. Nie wiem, czy to ze strachu, czy zimna. Z każdym krokiem jestem coraz bliżej i wiem, że to, co robię nie ma już większego znaczenia, jednak nie potrafię zaprzestać tego rytuału. To jest silniejsze niż moja wolna wola. Wyrzuty sumienia zżerają mnie od środka. Zabijają to, co pozostało. W każdym zakamarku mieszka strach i rozpacz. Jestem z nich zbudowany, skażony doczesnym światem.
Coś ściska mój żołądek, gdy przekraczam próg cmentarza. Serce bije szybko jak skrzydła zrozpaczonego kolibra, a całe ciało dygocze. Czuję się zbyt słaby, by zrobić cokolwiek, ale stawiam kolejne kroki i staję nad jej grobem.
Rozchylone wargi drżą, oczy wilgotnieją. Zaciskam powieki, nie potrafię patrzeć na wygrawerowane imię i nazwisko mojej matki. Powinna być tuż obok, nie w dębowej trumnie kilka metrów pod ziemią. To wszystko przeze mnie. Nigdy nie wybaczę sobie tych słów i cierpienia, jakie jej zadałem.
Mamo… Szepczę łamiącym się głosem. Coś wiąże mi krtań i ściska z mocą imadła. Zmieniło się zbyt wiele, bym mógł spojrzeć prawdzie prosto w oczy i boję się, że wszystko to tylko moje chore urojenia, a każde wspomnienie to żywy obraz psychozy.
Przepraszam, chcę powiedzieć, lecz nie potrafię już wykrztusić ani słowa. Bezwładnie padam na kolana i kładę głowę na kamiennej płycie. Uderzam o nią pięścią, by poczuć ból. Mocny, ale nie aż tak, by mógł być dla mnie terapeutyczny.
Igiełki chłodu przedzierają się przez tkankę i przenikają do krwioobiegu, by dotrzeć do zbolałego serca. Mam w sobie wielką dziurę, która wieje pustką. Boję się, gdy z każdym dniem powiększa się coraz bardziej. Nie mam wpływu na to, co się ze mną dzieje.
Pamiętam jej rozbiegany wzrok, gdy dowiedziała się prawdy. Gniewne spojrzenie, które przeszywało mnie do szpiku kości. Nieme oskarżenie niepozornie wypowiedziane wzrokiem. Teraz wiem, że powinienem milczeć, lecz lata ciszy pozbawiły mnie siły do duszenia w sobie protestów i ignorowania każdej emocji.
Wypowiedziałem nie te słowa. Nie te słowa powinna ode mnie usłyszeć. Dlaczego nie mogłem powiedzieć, że ją kocham i zrobię dla niej wszystko? Dlaczego po prostu nie mogłem tego zrobić?
Błagam, niech ktoś uleczy mnie ze smutku. Niech zabierze cały ból i gniew. Nie potrafię poradzić sobie z nienawiścią i pogardą, wszystkimi oskarżeniami wymierzonym we mnie. Moje istnienie odpływa w niebyt. Nie wiem, co mógłbym jeszcze zrobić, a nie mam siły robić nic. Leżę samotnie z rozszarpanym sercem i nie wiem, co dalej. Teraz po latach wciąż jest we mnie ten ból, co przeżera się przez kości.
Zabij mnie. Nie chcę żyć bez ciebie, z wyrzutami sumienia. Tak jak i nie mogłem dłużej żyć, dusząc w sobie każde wspomnienie, które odżywało, gdy patrzyłem na niego. Wiem, że gdybym był wystarczająco silny, zdołałbym unieść to brzemię, każdy jego haniebny dotyk i myśli, że jestem nikim.
Mamo, on zrobił wszystko, bym nie mógł być sobą. Nienawidzę go za każdy jeden raz. Za każdą noc i każdy dzień. Wiem, że mnie winisz o rozpad naszej rodziny. Może i masz rację, lecz nie potrafiłem dłużej znieść bezkarnego bezczeszczenia mego ciała.
Miałem nadzieję, że nie udajesz, tak jak ja udawałem, że wszystko jest dobrze. Myślałem, że twoje uczucia do własnego syna są szczersze i trwalsze niż te do własnego męża. Twoja rodzicielska miłość nigdy nie istniała. Ja tylko to sobie wyobrażałem. Każdego dnia.
Topię się w oparach samobójczych myśli. Nie chcę czuć, żyć, budzić się. Nie mam celu w życiu, nigdy go nie będę miał. Każda myśl mnie przygniata i dusi, sprawia, że czuję się jeszcze gorzej. Każdy ma w życiu jakiś limit. Kiedy go przekroczę? Gdy to znów się stanie?
Teraz wiem, że najlepiej milczy się z ciszą, ale mówię zamiast milczeć. Milczę zamiast mówić. Jestem pełen sprzeczności. Czasem, kiedy ból jest zbyt wielki, krzyczę w przestrzeń, ile tchu w płucach, choć wiem, że nikt mnie nie usłyszy. To pomaga przetrwać do kolejnej fali bólu.
Zanim zasypiam, myślę o śmierci, fantazjuję o niej. Wyobrażam sobie, jak mnie zabiera z tego świata. Wiem, że nikt nie będzie tym zdziwiony, nikt nie zapłacze za mną. Ta świadomość boli, wypala w sercu ślad jak kwas rozlany na skórze.
Nie jesteś już moim synem! To bolało najbardziej. Tak jak i fakt, że mi nie uwierzyłaś. Nie po to cierpiałem każdego dnia, gdy mnie dotykał. Nie po to zagryzałem wargi, gdy mnie gwałcił.